Po drodze i środkiem bezdroża

Urodziłem się w Gryfowie 25.sierpnia 1967 r. Właściwie powinienem przyjść na świat parę kilometrów bliżej... we Lwówku Śląskim, ale na miejscowej porodówce było wówczas malowanie. Dobrze, że szpital w Gryfowie jest jeszcze na Śląsku, a nie na Łużycach... niby nic, a jednak.

Mój ojciec był porządnym i czerstwym facetem, a matka potrafiła śpiewać i malować. Mimo tego, że oboje byli nauczycielami, mieli masę przyjaciół.

Pisać zacząłem, jak każdy, zaraz po przeczytaniu Stachurów, Bursów, Wojaczków... czyli w latach licealnych, które przypadły na czasy konwulsyjnej agonii komunizmu i pierwszych nieświeżych oddechów wolności. Kaczmarski i Herbert otwierał serca, a Cohen i Dylan, Vonnegut i Irving, wprowadzali jeszcze ciekawszy zamęt. Oczywiście biało-czerwone sny szybko blakły, wypłukiwane przez najbardziej kolorowe deszcze pierwszych miłości, pierwszych gór i pierwszych „dyskusji po świt". Wiadomo, co zawsze jest ważniejsze...

Najwygodniej jednak było mi się zawsze szwendać. Zwiedzać siebie samego gdzieś pomiędzy lirycznymi krainami wyobraźni, a rewolucyjnymi hasłami, wykrzykiwanymi na punkowych koncertach... trochę w słońcu, trochę w mroku... od podniebnych przełajów do brudnych ulic miast... tam i z powrotem.

Czyli normalnie. Nuda.

Po maturze trafiłem na dwa lata do podkaronoskiej wsi i wtedy zaczęło się na dobre... a i czasem na złe, ale podobno „nie ma tego złego...". Wtedy też złożył mi się arkusz poetycki, który to dziwnym trafem spodobał się mojemu pierwszemu recenzentowi – Henrykowi Gradkowskiemu (wówczas doktorowi, ale z profesurą w wewnętrznej kieszeni wytartego nieco płaszcza). Miło.

Później okazało się, że po drodze było mi przez Zieloną Górę, gdzie poznałem wielu niezwykłych ludzi, a kilkoro z nich udało się nawet wprowadzić w niejedno zakłopotanie... Podrukowałem wtedy kilka wierszy w prasie, popisałem jakieś teksty w studenckich jednodniówkach, ale także na ścianach, oknach i chodnikach. Wymyśliliśmy sobie Grupę Poetycką „Budowa", która to raz poezję plakatowała, raz deklamowała w ciemnościach, a czasem rozklejała na komunikacyjnych podłożach, żeby ją deptać lub z szacunkiem omijać jak... krowie placki na pastwisku. „Happeningi poetyckie" i „transdyscyplinarne performance" były wtedy najpopularniejszymi daniami w naszym akademickim menu... Któregoś dnia, od świtu do świtu, zrobiłem ich ponad osiemdziesiąt i to w, naprawdę doborowym, towarzystwie!

Z Grupą Działań Artystycznych „Hoina" zaczęliśmy budować poetyckie instalacje, to w miejscowym BWA, to w klubach studenckich, aż udało się wykonać pierwsze „Przejścia" – labiryntowy interakcyjny spacer z tekstem, scenografią i muzyką, który przeszedł do szeptanej, środowiskowej legendy.

Punkowe i postpunkowe zespoły, w których miałem przyjemność pisać i czasem jeszcze wrzeszczeć, skonkretyzowały się ostatecznie w kapelę Vis Maior, której program „Welcome War, Boys" i wydawane fan-ziny zaczęły być zauważane i doceniane, może też dlatego, że cenzura była w miejscu, na które zasługiwała.

Pojawiły się też niemieckie tłumaczenia moich wierszy i jakiś druk w tamtejszych „inicjatywach współczesno-literackich". Niezwykła osobowość prof. Anny Świrek otworzyła przede mną kilka poetyckich światów... i właśnie wtedy chyba zacząłem mieć trochę tego wszystkiego dość.

Nawet pisanie dla kabaretów, a w Zielonej Górze ma to swój gatunkowy ciężar, przestało być w pewnym momencie zabawne, więc... chyba się trzeba było znów dać potoczyć. Jak kamień po dnie rzeki. Rozwiązać zespół i GDA, rzucić wszystko, wyjechać i przejść za drogowskaz z napisem „Tam jest Nigdzie".

Toczyło w różne miejsca, na jakiś czas nawet na ulice oraz emigracyjne procedury Berlina czy Wiednia, a z czasem po rodzinnych peregrynacjach zakulało do lekkokwaśnego życia, pracy, spraw i dni intrygujących, jak posiedzenia zakładowego funduszu socjalno-mieszkaniowego. Po drodze za jednym poboczem mijały kolejne studia i doświadczanie Warszawy, „praca w oświacie", „praca w kulturze"... Za drugim poboczem gitara w różnych okolicznościach (od ulicy po teatr), drugie „Przejścia" w LOK i cały czas wiersze, piosenki, szkice do powieści...

Czyli normalnie... nuda.

Piosenki z czasem zaczęły się podobać. Inne napisane przeze mnie słowa też okazywały się skuteczne, nadszedł więc czas kolejnych zmian. Wydawało mi się wtedy ważne zdobywanie przedmiotów i pieniędzy, więc udało się zakwaterować w reklamie, w marketingu i „dorabianiu ideologii". No i dzięki pomocy wielu przyjaciół udało mi się coś poznać, coś osiągnąć i z czegoś w końcu zdać sobie sprawę. Znów zaczęły mnie cieszyć przydrożne kamienie z napisami „film", „teatr", „wiersz"...

W sumie... zupełnie normalnie... Nuda.

Więcej w tej kategorii: « Na początek jest pisane »
Na górę